A suknia tej młodej uszyta jest z moich snów

Ze wszystkich przykrych życiowych doświadczeń jednym z najboleśniejszych była zdrada (która, dodajmy, występuje w przyrodzie w wielu odmianach: bywa planowana lub „akurattakwyszło”, jednorazowa lub długofalowa, na trzeźwo lub i nie, dla zabawy, dla kaprysu, dla podbudowania ego, dla czegoś więcej i dla „niewiadompoco”…). Większość kobiet (oraz co bardziej inteligentni panowie) wyczuwają jej zapach na kilometr i nawet jeśli nie znalazły jeszcze śladów szminki na koszuli czy ognistych sms w telefonie, czują wiszącą w powietrzu katastrofę.

 

Bo zdrada jest katastrofą. Jest dramatem dla relacji dwojga dorosłych ludzi, udręką dla ich dzieci, ale także masakrą dla psychiki osoby zdradzonej. O przyczynach rzucania się w objęcia osób trzecich powstanie pewnie kiedyś oddzielny wpis. Dziś będzie o tym, jak zebrać się do kupy i żyć, po prostu żyć, po takim doświadczeniu.

Niektórym udaje się zachować dotychczasowe status quo. Nie napiszę, jak to robią, ponieważ najzwyczajniej w świecie tego nie wiem. Wybacz i zapomnij? Dla mnie niewykonalne! Moje doświadczenie można streścić w jednym zdaniu zerżniętym w dodatku z demotów: Jeśli ktoś zdradził raz, będzie to robił zawsze – jeżeli nie w życiu, to w Twojej głowie. Pasuje jak ulał do sytuacji i oba człony drugiej części są prawdziwe: i to, że eksces najprawdopodobniej się powtórzy, i to, że wraz z pierwszą odkrytą zdradą w głowie zamieszkuje wstrętny potworek, który nie pozwala spać spokojnie, nakazuje bacznie obserwować wyraz twarzy partnera podczas odczytywania sms i każdy dzień zaczyna od zbierania owoców dzikich kolczastych roślin wyhodowanych z ziaren niepokoju. Co z tego, że kinematografia podsuwa piękne obrazy budującego przebaczenia („Niewierna”), a literatura obfituje w przykłady przemienionych grzeszników (Kmicic), skoro Ty czujesz tylko piekielnie piekący ból, który kładzie się cieniem na wszystkich płaszczyznach życia? Diagnozujesz u siebie natręctwo myśli, nie masz siły i ochoty, by wstać rano z łóżka, patrzysz na świat przez grubą szybę, popadasz w apatię, z powodu której zaniedbujesz obowiązki, dzieci i siebie? Ból jest tym gorszy, że zazwyczaj towarzyszy mu próba zrozumienia to, czego najprawdopodobniej nikt pojąć nie może.

Zwykle zapominamy, że za jakość relacji odpowiedzialne są w równym stopniu obie strony i szukamy winy w sobie: może to przez kilka zbędnych kilogramów, może dlatego, że za długo siedzę w pracy, może zrobiłam się nudna, ciągle zmęczona i marudząca, może… Niestety niewiele rzeczy tak bardzo potrafi pojechać po poczuciu własnej wartości jak fakt, że nasz życiowy partner wybrał inną osobę. I że podaje jej na dzień dobry, na tacy, ot tak, wszystko to, na co ja od tak dawna czekam z utęsknieniem.  Jak z tym balastem funkcjonować?

U mnie było tak: po pierwsze z nikim nie chciałam o tym rozmawiać. Jestem z natury ambitna i nie mogłam poradzić sobie z faktem, że taka przykra historia akurat mnie się przytrafiła. Jak, która idąc przez życie przebojem zawsze wszystkim służyłam radą i paletą rozwiązań życiowych zawikłań miałam teraz stanąć przed ludźmi i powiedzieć: porażka. Bo właśnie w takich kategoriach wtedy moją sytuację postrzegałam: w ogóle nie myślałam o tym, że mężczyzna, którego tak bardzo kochałam, okazał się kawałem ch*** i zasługuje na społeczne potępienie, podróż na taczce poza granice wioski i kąpiel w smole i pierzu. Tymczasem mi było wstyd. Uważałam, że to ja coś zawaliłam i dlatego on zrobił co zrobił. W samotności bezsennych nocy posypywałam rany solą i czekałam na cud.

Po drugie: pozwoliłam się przepraszać. Nie wiem czy szczęście to, czy też raczej pech, ale mój niewierny towarzysz z niepojętych mi względów mimo swoich ekscesów utrzymywał, że kocha mnie i tylko mnie. Nie kończyło się na słowach: w ruch szła poczta kwiatowa, łzy kapiące do filiżanek w najlepszych restauracjach w mieście, tematycznie dobrane piosenki i starannie wyselekcjonowane cytaty zapisane odręcznie na kartkach z papieru czerpanego… Cóż z tego, skoro każda kolejna okazja czyniła złodzieja? Stosunkowo dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że albo w jego słowach tkwi niewiele prawdy, albo jest chorym człowiekiem, a budowanie przyszłości zarówno z konfabulatorem jak i schizofrenikiem nie ma sensu. Ale na tamtym etapie jego obłudne zabiegi sprawiały, że ból stawał się znośny.

Mogło być gorzej? A pewnie!

Mogło być i tak, że odszedł bez słowa pożegnania, zostawiając mnie samą z dzieckiem, kredytem, chorym kotem i samochodem bez przeglądu. Mógł na pożegnanie puścić mi podsumowującą wiązankę, po której zbierałabym się miesiącami. Mógł związać się z panią z warzywniaka na rogu i zamieszkać z nią po drugiej ulicy. Mógł wspólnie ze swoją partnerką wychowywać jej córkę, która chodzi do jednej klasy z moim dzieckiem. Mógł urządzić sobie rajd po znajomych i sprzedawać im historyjki o tym, że wszystko to moja wina. Mógł także pozostać w dziwnej i niezdrowej zażyłości z moją rodziną i patrzeć z drwiną w oczach na moje cierpienie w momencie, gdy mama zaprasza go (koniecznie z żoną!) na imieniny wujka. Mógł wywlekać brudy w sieci. Ale równie dobrze mógłby natrętnie obnosić się tam ze swoim nowym szczęściem i w zasadzie to byłoby chyba bardziej bolesne.*

Jak sobie z tym radzić? Umiesz przebaczyć – przebacz śmiało. Czujesz, że pomoże Ci, jeśli także zaszalejesz? Szalej. Ale nie uciekaj w samotność. Z perspektywy czasu widzę, że niebezpiecznie jest wychodzić z traumy zdrady samemu. Odłóż na bok ambicję i wstyd. Przytul się do ramienia czyjejś szorstkiej przyjaźni. Szukaj wsparcia u tych, którzy mówią, że jesteś silna i nie zasłużyłaś na to, co się stało. Znajdź coś, co uśmierza ból.  Może śmiesznie to zabrzmi, ale w moim przypadku nie pomagał alkohol, papierosy, imprezy czy metoda „klina klinem”. Ale – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – ulgę przynosiły wygrzebane gdzieś w necie proste ćwiczenia oddechowe. Kiedy czułam, że potrzebuję znieczulenia, zaczynałam oddychać równomiernie, dotykałam rękami blatu stołu i za wszelką cenę próbowałam skupić moje myśli na jego materii, fakturze, temperaturze…. Przynosiło ukojenie i pomagało zapanować nad sytuacją, tak samo jak łykane sumiennie antydepresanty przynoszą sen. Resztę zrobiła końska dawka czasu.

I jeszcze jedno: nie czekaj aż wróci. Lepiej zrób mu na złość i bądź szczęśliwa.

 

Zamiast podsumowania

Znałam kiedyś kobietę, która będąc w nieszczęśliwym związku małżeńskim, zawarła z małżem taki oto układ ciekawy, dający jej prawo jadania na mieście. Oczywiście to oryginalne rozwiązanie małżeństwa nie uratowało. Gdy więc osoba owa weszła w kolejny związek, czekałam z niecierpliwością na rozwój wydarzeń. Oraz, a może przede wszystkim, na ich kierunek. Zapytałam ją kiedyś pół żartem czy planuje odgrzewać stare znajomości. A odpowiedź mnie rozbroiła swoją prostotą i oczywistością: „Nie. Bo nie chcę sprawiać przykrości osobie, z którą jestem”. Otóż to: nie zadawać bólu. Jesteśmy odpowiedzialni za to, co oswoiliśmy.

 

*Wszystkie przykłady z życia wzięte, a wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest zamierzone.

 

Przeczytaj także:

To ja. Narcyz się nazywam

Fatalnie oznaczone objazdy

 

Poważna optymistka, będąca gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Matka dwóch nieziemsko wspaniałych córek. Zmęczona czytaniem lukrowanych blogów o radosnym macierzyństwie.

Close