…to wzmocni!

Wygrałam! Wygrałam w apelacji z moim byłym mężem prawnikiem sprawę o alimenty.

Za chwilę stukną dwa lata, odkąd w sprawie kosztów utrzymania dziecka bujamy się po sądach. Bujaliśmy.

Wyrok z apelacji jest prawomocny. Nie można się od niego odwołać, nie przysługuje kasacja.

To były dwa lata pełne stresu. Ale cieszę się, że to zrobiłam. Dziś, tu i teraz, mając już to wszystko za sobą, widzę, że jestem nie tylko mądrzejsza, ale i silniejsza. Widać tak miało być, że miało wzmocnić, nie zabić.

I chciałabym powiedzieć wszystkim, którzy są przed lub w trakcie, że to jest do przeżycia. Że najgorzej jest się zebrać (podchodziłam do sprawy jak do jeża – na dobre zebrałam się dopiero wtedy, gdy zaczęłam przypuszczać, że mój były mąż, którego adresu nie znam, za chwilę ożeni się , zmieni nazwisko, jak to zwykł czynić, i będzie mi trudniej dostarczyć mu pozew). I że kiedy jest już po wszystkim, to człowiek myśli sobie, że jest jednak sprawiedliwość na tym świecie.

A co do tej ostatniej miałam ostatnio sporo wątpliwości: kiedy sąd apelacyjny obniżył dość sporo wysokość zabezpieczenia, w uzasadnieniu przeczytałam, że to mój były mąż nie może ponosić odpowiedzialności finansowej za to, że nie chce mi się pojechać do pracy za granicę, aby tam więcej zarabiać. Oraz kilka innych kwiatków. Reprezentujący mnie mecenas stwierdził, że jest to uzasadnienie co najmniej kuriozalne.  A mi przypomnieli się wszyscy koledzy sędziowie, prokuratorzy i aplikanci, którzy w czasach naszego małżeństwa wpadali na szklankę whiskey lub pokera. Obawiałam się bardzo, że sprawa trafi w ręce kolegi kolegi. Ostatecznie nie trafiła.

Ulga.

Poważna optymistka, będąca gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Matka dwóch nieziemsko wspaniałych córek. Zmęczona czytaniem lukrowanych blogów o radosnym macierzyństwie.

Close