Oh, Carol!

Co najmniej raz w życiu usłyszałam od faceta, że reaguję zbyt emocjonalnie. Że mam problem z szybkim podejmowaniem decyzji. Że nie wiem czego chcę. Że zbyt rozpamiętuję pewne rzeczy. I przywiązuję się do detali. Że analizuję. Że mam zmienne nastroje. Że przed okresem można ze mną oszaleć, bo jestem smutna lub zła (albo smutna i zła). Znasz to? Kiedyś nie wytrzymałam i wycedziłam do mojego lubego przez zęby: Następnym razem zwiąż się z facetem! No bo co to za zarzuty? Mieć za złe kobiecie jej emocjonalność to tak jakby mieć pretensje do ogórka o to, że jest zielony.

W poczuciu niezrozumienia nie jestem sama. Spotkałam w moim życiu co najmniej jedną osobę, która w kółko słyszała, że wszystko bierze w łeb z powodu jej kobiecych „przywar”. Tylko u niej było to w wersji hard. Czytaj: jej ówczesny mąż uważał, iż utkaną z marzeń, pragnień, emocji i głupoty niewiastę w zaciszu domowym należy nauczyć rozsądku – taki niewdzięczny męża obowiązek, by wyprowadzić żonę na ludzi. Niby Family Man, kochający rodzinę, dzieci, rybki i wycieczki za miasto. Facet z dobrą pracą i perspektywami. Ale po zatrzaśnięciu drzwi mieszkania potrafił zamienić się w tyrana. Przez wiele lat obserwowałam, jak rozmawia z żoną jak z dzieckiem. Tłumaczył jej, że wyjazd na weekend z ośmioletnim synem przerasta jej rodzicielskie możliwości. Chorobliwie chciał kontrolować jej finanse (lub raczej: chciał ją ich pozbawić). Potrafił bez powodu pluć jej w twarz, rzucać w nią pustymi puszkami, poniżać… Czasem miewała siniaki. Czasem te siniaki robił jej przy dzieciach. Gdy chciała się wyprowadzić, płakał i obiecywał poprawę. Potem tłumaczył, że to wszystko przez nią, bo jest niestabilna, bo rozrzutna, bo pamiętliwa… A potem znów się zaczynało: telefon na podsłuchu, znajomi na cenzurowanym, pretensje o to, że mając home office nie wyjęła naczyń ze zmywarki, siniak…

W końcu nie wytrzymała i odeszła. Nie z zaskoczenia. Nie w przypływie emocji. Nie trzasnąwszy drzwiami po kolejnej kłótni. Nie do innego faceta. Wynajęła mieszkanie. Uprzedziła o swoich planach. Przygotowała dzieci i je zabrała. Całą resztę zostawiła. Jakież musi być jego zdziwienie, że do dziś nie wróciła…

I nie wróci. Powiedziała mi kiedyś: „Gdybym wiedziała, jakie to jest takie proste, zrobiłabym to już dawno”. A potem często miewała zajęty telefon i sama była zajęta, a gdy już wpadała na kawę, łyżeczka uderzała w filiżankę w rytm przychodzących wiadomości. Poznała kogoś.

Kogo i gdzie? To było najpilniej strzeżoną tajemnicą. Wiedziałam (i widziałam) tylko, że jest szczęśliwa. Spełniona. Kochana. Rozumiana. Doceniana. Że ma poczucie bezpieczeństwa w tej relacji. Że dużo rozmawiają. Analizują. Tłumaczą. Mówiła, że nagle widzi, że związek może wyglądać inaczej. Że nie mają się o co kłócić: gotuje ten, kto ma więcej czasu, zmywa, kto mniej zmęczony, zakupy robią na zmianę, zmywarkę opróżnia ten, kto akurat nie wynosi śmieci.  Że gdy emocje sięgają zenitu przed okresem, ktoś przygotowuje jej ciepłą kąpiel i stawia kapcie przy wannie. Faktycznie, w takim układzie trudno mieć do siebie o cokolwiek pretensje. „Noż kurde! Gdzież ona ten ideał znalazła?” myślałam ja i 3/4 jej znajomych.

W końcu zostałam przedstawiona. Karol. A w zasadzie Carol. Sympatyczna blondynka z tatuażami i blond irokezem na głowie początkowo jakoś nie pasowała mi do opisów „partnera idealnego”, choć w sumie to powinnam była załapać od razu, iż chodzi o kobietę (no bo przecież gdzie facet i kapcie przy wannie przed okresem? ). No tak: spotkały się raz i drugi kobieta po przejściach z dziewczyną z przeszłością. Było zrozumienie, zaiskrzyło… Dziewczyny sprawnie przegadały wszystkie ewentualne kwestie zapalne (typu: ja mam dzieci, ty masz koty), zaskoczyły świat niespodziewanym coming outem, stawiły czoła kilku trudnym sytuacjom, a przekonawszy się, że to pracuje, postanowiły iść o krok dalej. Wczoraj wynajęły mieszkanie dla siebie, dzieci i kotów. Niech się darzy!

Jaki wniosek z tej historii? Panowie! Nie jesteście w stanie znieść szeroko rozumianej emocjonalności? Przeszkadza wam, że kobiety wymagają rozmowy? Że mają spadek nastroju? Że nawet najsilniejsze z nich potrzebują czasem wsparcia, którym być nie potraficie? Nie poniżajcie ich z tego powodu. Nie wpędzajcie w deprechę. Po co się męczyć? Może po prostu zamiast szukać szczęścia na Wenus lepiej od razu udać się na Marsa? Mamy XXI wiek. Nikt z tego powodu w smole i pierzu nie wytarza.

 

Ps. Kto jeszcze nie widział obsypanego nagrodami filmu o (zakazanej) miłości z Cate Blanchett w roli głównej, niechaj czym prędzej sięga po „Carol”.

Poważna optymistka, będąca gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Matka dwóch nieziemsko wspaniałych córek. Zmęczona czytaniem lukrowanych blogów o radosnym macierzyństwie.

Close