Gdy dziecko mówi: basta!

Złapałam się kiedyś na tym, że patrząc na jej wesołą zabawę, słuchając jej śmiechu i szczebiotania myślę z ulgą: jeszcze nie teraz! Jeszcze tę jedną magiczną i jakże ważną chwilę dłużej będzie trwało jej beztroskie dzieciństwo. Świat ze swym chłodem czeka za drzwiami – oby jak najdłużej.

Koniec nadchodził etapami: najpierw stwierdziła, że  choć ciągle lubi różowy, to zakłada, że za chwilę jej się znudzi; potem wróciła ze szkoły z dylematem, czy nadal wypada wierzyć w świętego Mikołaja; z pomocą koleżanek rozpracowała fenomen wróżki-zębuszki; osiągnęła pewną biegłość w klasowych intrygach; wzbogaciła swój słownik o paletę zwrotów choć nie wulgarnych to jednak przyprawiających matkę o zawrót głowy; zaczęła spędzać jeszcze więcej czasu przed lustrem  i do dziś pozostaje dla mnie zagadką jak pogodziła to ze zdobywaniem wiedzy o tym, jak długo żyje kret, ile strun ma harfa i czy Pluton jest planetą.

Czyli tak jak być powinno. Z jednym „ale”…

Rozwód, pomimo moich obaw, przyjęła spokojnie. To straszne słowo na R, które długo nie chciało przejść przez gardło mojej matce, dla Małej było tylko nazwaniem nieobcego jej stanu rzeczy. Taty nie było od dłuższego czasu. Nie mieszkał z nami. A kiedy mieszkał to i tak był nieobecny. Dzwonił rzadko, czasem raz na trzy tygodnie. Był daleko. Z ulgą myślałam o tym, że wbrew powszechnemu mniemaniu, nie zafundowałam dziecku traumy.

I trzeba było to tak zostawić. Ale mnie, podszytej nieufnością, wydawał się podejrzany ten spokój, myślałam, że będzie dla niej lepiej, jeśli tata będzie blisko. Dlatego wróciłam. Między innymi.

Przez ostatni rok przez życie mojego dziecka przetoczyło się emocjonalne tsunami. Wracała od ojca po przerwie świątecznej zapłakana, wioząc w walizce prezent, który mu przygotowała – nieodpakowany. Bo tata kazał go zabierać z powrotem. Standardem stało się, że na czas pobytu u niego wyłącza córce telefon. Że nie zawiezie jej na urodziny do koleżanki, że rekrutację do szkoły baletowej trzeba ustalać indywidualnie, bo wszystkie terminy wypadają w weekend ojca. Że na okrągło słyszała od niego „dziecko ma realizować moje plany”. Taka kara za to, że dzielący nas dystans z 1600 km zmniejszyłam do 16.

Znajomi i rodzina nie dowierzali. Prawnik rozkładał ręce – zgodnie z postanowieniem o zabezpieczeniu ma prawo ją zabierać, a do wyroku jeszcze z rok. Co najmniej. Na piśmie stoi jak byk, że mam obowiązek „dziecko wydać” (jakkolwiek to brzmi), a internety huczą od historii tych, co „nie wydały”. Koleżanka stwierdziła, że gdyby była facetem to by mu tyłek skopała, a ja w cichości nie do końca krystalicznie czystego sumienia byłabym jej nawet wdzięczna. Bo rozjechał moje dziecko emocjonalnym walcem. Nasze dziecko.

I kiedy, wypróbowawszy wszelkich mediatorów, a także gróźb, próśb, przekupstw i brania pod włos,  pogrzebałam już wszelką nadzieję, zmiana nadeszła z nieoczekiwanej strony. Ośmioletni człowiek sam upomniał się o siebie. 134 cm dziecka stanęły przed 190 cm ojca, który przyjechał, by na weekend przejąć swą własność, nie bacząc na to, że własność ta ma spotkanie przygotowawcze do pierwszej komunii i że w swoim ośmioletnim umyśle ocenia, że powinna na nim się pojawić.

„Tato zawieziesz mnie?”. „Oczywiście, że nie”. „To ja nie jadę” .

A potem powtórzyła to jeszcze kilka razy. Spokojnie. Bez płaczu. Bez histerii. Powietrze stało się ciężkie. Najpierw patrzył na mnie wyczekująco. Potem poszło: że dziecko buntuję przeciwko niemu, że nie z nią ustala cokolwiek tylko ze mną i z sądem, że moim obowiązkiem jest ją zmusić…

Co miałam zrobić? No przecież jej nie zwiążę i nie przekażę siłą. Pozwoliłam mu z nią porozmawiać. Zachęciłam, by się do niego przytuliła. Nie powiedziałam nic, gdy tuląc ją w ramionach próbował (znów!) przekupstwa.  Wyjaśniłam, że nie utrudniam mu kontaktów, że odpowiedzialność za ich jakość ponosi sam. W głębi duszy rozumiem przecież córkę. Od niedawna kodeks rodzinny i opiekuńczy każe wsłuchiwać się w rozsądne życzenia dziecka. W gruncie rzeczy to pewnie nawet miała ochotę do niego jechać. Chciała tylko, by zaczął ją uwzględniać. No ale on przecież nie będzie zawracał sobie głowy takimi fanaberiami jak zawożenie dziecka gdziekolwiek. Wolał życzyć nam udanego weekendu, postraszyć sądem na do widzenia i odejść.

Co będzie dalej? Obstawiam, że będę miała o czym pisać na blogu. Jak odbije się to na moim dziecku i na jego relacjach z ojcem? Nie wiem. Przede wszystkim jednak zastanawiam się : czy dla niej to już koniec dzieciństwa? I co mogłam zrobić, aby jej tego zaoszczędzić.

Poważna optymistka, będąca gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Matka dwóch nieziemsko wspaniałych córek. Zmęczona czytaniem lukrowanych blogów o radosnym macierzyństwie.

Close